Na co dzień pomagam ludziom borykającym się z różnymi schorzeniami – zwłaszcza takimi, wobec których medycyna konwencjonalna jest bezsilna. Mógłbym wymieniać wiele takich przypadków, jednak do niniejszej książki postanowiłem zebrać kilka oświadczeń, które zostały ręcznie napisane przez samych pacjentów lub moich uczniów. W niniejszej książce pozostawiam ich anonimowymi, w celu ochrony danych osobowych (materiały w postaci rękopiśmiennej znajdują się w dyspozycji autora).

 

Świadectwo 1

Od maja 1998 r. odbywałem praktykę szpitalną jako sanitariusz w Centrum Onkologii. Podczas tej prawie dwuletniej pracy co dzień miałem kontakt z osobami chorymi na nowotwory. Mój codzienny zakres obowiązków polegał na tym, że rano przed obchodem lekarskim mierzyłem pacjentom ciśnienie, które potem wpisywałem w kartę. Tak więc pamiętałem nazwiska, a już po jakimś czasie twarze chorych ze swojego oddziału. Wszyscy oni byli chorzy na nowotwór, a leczenie polegało na podawaniu chemioterapii bądź radioterapii. Na tamtym etapie życia uznawałem, że to jedyne metody leczenia, które są powszechnie stosowane na całym świecie. Jak się później okazało, większość tych ludzi w bardzo krótkim czasie odchodziła z tego świata, co tłumaczono przerzutami bądź zbyt późnym podjęciem leczenia.

Z moich obserwacji wywnioskowałem, że te metody są nie tyle nieskuteczne, co wręcz szybciej uśmiercają ludzi. Nie mogłem sobie z tym poradzić psychicznie, że tak wielu młodych ludzi umiera, a lekarze właściwie są bezradni. Myślałem sobie: Boże, jaki dramat, odchodzą żony, mężowie, rodzice i coraz częściej dzieci.

Pewnego dnia zauważyłem u siebie pewne zmiany na ciele – były to zgrubienia w kształcie guzka… Pomyślałem sobie, że to może jakieś tłuszczaki i że za jakiś czas znikną. Obserwując te zmiany, coraz bardziej się niepokoiłem, że to może być coś poważniejszego. Postanowiłem się przebadać. Wyniki badań zabrzmiały jak wyrok: nowotwór złośliwy. „No to koniec”, pomyślałem, doświadczony obserwacjami z pracy. Podczas konsultacji z lekarzem zaproponowano mi chemioterapię i wycięcie zmian, a potem – gdy to nie pomoże – radioterapię i kolejną operację. Cała ta seria, która miała mnie czekać, wydała mi się mniej więcej roczną agonią. Roczną, bo tyle zazwyczaj trwały terapie pacjentów z Centrum Onkologii – od początku terapii do śmierci. 

Całej swojej terapii opisywać nie sposób, trzeba by na to poświęcić całą książkę. To, co się czuje w momencie zdiagnozowania choroby. Jak całe życie staje przed oczami. Jak szybko następuje przewartościowanie wszystkiego dookoła. No i sam proces leczenia, czas oczekiwania na wyniki badań – samo pobranie krwi to czekanie w potwornej kolejce, pośród ludzi chorych i cierpiących. Potem oczekiwanie na leczenie, w które ja osobiście nie wierzyłem i gdzieś tam w środku po cichu odliczałem dni. W moim przypadku leczenie składało się z zabiegu usuwającego zmiany nowotworowe i chemii, która zaplanowana była na 4 tzw. kursy. Zabieg zniosłem dobrze, gdyż nie był zbytnio skomplikowany, natomiast chemia była czymś okropnym. Już po 1 kursie miałem dość, chciałem zrezygnować. Potworny ból całego ciała, wymioty trwające kilka dni i osłabienie tak silne, że nie byłem w stanie dojść do łazienki. 

Między 1 a 2 kursem chemii dostałem telefon i adres do uzdrowiciela. Pewna znajoma wyleczyła się tego pana z poważnej choroby. Postanowiłem spróbować i ja, choć podchodziłem do uzdrowicieli z dość dużą dozą nieufności i sceptycyzmu. Uzdrowicielem okazał się pan Marek Marciniak, jasnowidz i Mistrz Reiki. Po pierwszej wizycie byłem zdumiony, jak trafnie określił moje schorzenie i bez wcześniejszej konsultacji powiedział dokładnie, gdzie jest problem, co zostało usunięte i jaki jest stopień złośliwości nowotworu. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem: „Nie ma chorób nieuleczalnych”. Boże, jak mi się to podobało. Pan Marek był stanowczy, pewny siebie i mówił wiarygodnie, a przy okazji cechowała go duża pokora. Mówił: „Jeśli taka będzie wola Boga, na pewno rak się cofnie. A skoro trafiłeś do mnie, to sobie z nowotworem poradzimy. Nie ma przypadków. Ja takie choroby leczę”. Te słowa dały mi nadzieję, ale terapia nie polegała jedynie na pocieszaniu. Czułem, jak od stóp do głów przeszywa mnie prąd, jak ręce Marka stają się gorące jak żelazko i czułem, jak z zabiegu na zabieg nabieram sił.

Przychodziłem na zabiegi 2 razy w tygodniu i dalej brałem chemię w Centrum Onkologii. W sumie zniosłem 3 kursy chemii. Czwartego już nie wziąłem – prawdopodobnie skończyłby się moją śmiercią. Po 3 chemiach nie miałem włosów, schudłem 15 kg, miałem popalone żyły i bladą, woskową skórę. Byłem wycieńczony i na skraju wytrzymałości. Tylko dzięki zabiegom Marka byłem w stanie jakoś to przeżyć. Ostatecznie zrezygnowałem z dolnego leczenia konwencjonalnego. Groziła mi jeszcze operacja usuwająca węzły chłonne, no i jeszcze 4 chemia, z której zrezygnowałem. Pozostałem tylko pod opieką Marka, dalej korzystając z jego zabiegów. Po pół roku węzły chłonne się zmniejszyły, tzn. wróciły do normy, a po nowotworze nie było już śladu. Od tamtego czasu mija właśnie 20 lat. Ja stałem się uczniem Marka, wstąpiłem na ścieżkę Nowej Europejskiej Jogi. Praktykuję pracę z energiami i postawiłem na rozwój duchowy. Zrobiłem u Marka 5 wtajemniczeń NEJ. 

Z perspektywy minionych 20 lat mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że Marek Marciniak uzdrowił mnie z nowotworu złośliwego. A dzięki temu, że wstąpiłem na ścieżkę, sam teraz też leczę innych energiami. Choroba była dla mnie doświadczeniem i dziś mogę powiedzieć, że darem, dzięki któremu zmieniłem swoje życie. Otworzyły się przede mną nowe możliwości. Teraz to ja mogę pomagać innym i leczyć z ciężkich chorób.

 

Świadectwo 2

Spotkała mnie tragedia w rodzinie. Przeżyłam to bardzo boleśnie, co było przyczyną mojego załamania psychicznego. 

Nie potrafiłam zmobilizować się do żadnego, nawet najmniejszego wysiłku fizycznego. Sen przestał dla mnie istnieć. Wizyta u lekarza kończyła się diagnozą, że tylko leczenie farmakologiczne może w jakimś stopniu mi pomóc. Ratunkiem dla mojego zdrowia okazały się wizyty w gabinecie pana Marka. Kolejne zabiegi terapeutyczne przywracały mi wewnętrzny spokój. Zaczęłam powoli odzyskiwać energię życiową.

Mój organizm wzmocnił się do tego stopnia, że potrafiłam pogodzić się z tragedią, jaką przeżyłam. Nie mam już natrętnych negatywnych myśli. Ustąpiła mi arytmia serca. Nie musiałam też korzystać z wizyty u laryngologa, gdyż ból uszu i głowy ustąpił po zastosowaniu świecowania uszu.

Unikalna metoda terapii oraz wszechstronna i profesjonalna wiedza terapeutyczna przywróciła mój organizm do normalnego funkcjonowania, za co jestem panu Markowi ogromnie wdzięczna.

 

Świadectwo 3

Kontakt ze światem paranormalnym miałem już w dzieciństwie i przejawiał się w takich zdarzeniach, jak podróże astralne, lewitacja, widzenie istot z innych wymiarów, odczuwanie własnego pola energetycznego itp. Każde z tych zdarzeń odbywało się automatycznie bez ćwiczeń i jakichkolwiek przygotowań. Było to dla mnie całkowicie naturalne i normalne, nie nadzwyczajne, do czasu aż zrozumiałem, że nie są to powszechne zdarzenia wśród ludzi i że nikogo nie znam, kto miałby podobne przeżycia związane z tymi tematami. Często też w dzieciństwie szukałem cichych, spokojnych miejsc, gdzie mogłem usiąść, rozluźnić się i wyciszyć lub porozmyślać o swoich tematach. Z czasem zacząłem wykonywać własne ćwiczenia, nie mając na ich temat żadnej „zewnętrznej wiedzy”. Patrząc na to z perspektywy czasu, obecnej wiedzy i doświadczenia, mogę stwierdzić, że były to medytacje i ćwiczenia rozwoju duchowego, które teraz można nazwać i przypisać im znaczenie. Przychodziły mi do głowy bardzo często różne pytania z dziedziny ezoteryki i to takie, o których nigdy nie słyszałem. Jednocześnie odczuwałem, że są ludzie, którzy będą w stanie udzielić mi na nie odpowiedzi. Była to też moja siła napędowa, która pchała mnie do zdobywania wiedzy ezoterycznej. W miarę wzrostu mojej świadomości jako dziecko zaczynałem szukać informacji w różnych książkach, czasopismach czy filmach. Jednak w tamtym czasie było to dla mnie dosyć trudne, bo po pierwsze byłem dzieckiem, a po drugie nie było internetu, tak jak jest to w obecnych czasach. Jedyne, na co mogłem liczyć, to zrozumienie i przychylność rodziców do moich zainteresowań.

Po latach oczekiwań i poszukiwań, mając naście lat, za pośrednictwem nauczyciela ze szkoły średniej trafiłem na człowieka z kręgu ezoteryki. Ów człowiek (Mistrz) zaczął mnie wtajemniczać w nauki i praktyki ezoteryczne. Po pewnym czasie zacząłem odczuwać, że czegoś mi brakuje w całej tej wiedzy, która jest mi przekazywana, nie do końca mi odpowiada i nie pokrywa się w całości z moimi osobistymi doświadczeniami. Więc zrezygnowałem z owej nauki i na nowo zacząłem szukać szkoły duchowej albo raczej osoby z wiedzą duchową, która będzie w stanie poprowadzić, pokazać prawdziwą i właściwą drogę rozwoju duchowego.

I tak za pośrednictwem chorego kolegi, który szukał pomocy w niekonwencjonalnych sposobach uzdrawiania, trafiłem do szkoły NE-Jogi. Jestem w tej szkole naście lat. Wiedza, którą tu zdobyłem, pokrywa się z praktyką i osobistym doświadczeniem, a z kolei praktyka i osobiste doświadczenia potwierdzają prawdziwość tej wiedzy. Bo w całym rozwoju duchowym oprócz chęci i zapału najważniejsze jest, aby trafić na źródło prawdziwej i niezafałszowanej wiedzy ezoterycznej, duchowej. Tylko i wyłącznie taka wiedza pozwala na nasz prawidłowy rozwój.

Prawdziwa wiedza jest drogowskazem do prawdziwych doświadczeń, a te do prawidłowego życia i rozwoju zgodnie z prawami kosmosu lub, inaczej mówiąc, z Boskimi prawami. 

 

[Od autora: dodam, że ten skromny człowiek został Wielkim Mistrzem – dzięki pracy, którą poświęcił na ćwiczenia duchowe i fizyczne (opisane również w tej książce), jest jasnowidzem i ma otwarte trzecie oko].

 

Świadectwo 4

Szanowny Panie Marku, chciałbym wyrazić Panu swoją ogromną wdzięczność… Otóż kilkanaście lat temu zacząłem mieć pewne kłopoty przy oddawaniu moczu. Odwiedziłem dwóch znajomych urologów. Ich badania potwierdziły przypuszczenie, że powodem moich kłopotów jest powiększona prostata, natomiast ultrasonografia wykazała obecność dwóch niedużych guzków. 

Panowie urolodzy byli zgodni co do oceny choroby – nowotwór prostaty – natomiast różnili co do sposobu jej leczenia. Jeden z nich zalecał mi pobyt w szpitalu, w którym pracował, celem pobrania wycinka z guzków. Wynik tego badania miał zdecydować o dalszym leczeniu. Drugi z lekarzy był odmiennego zdania. Mówił, żebym nie zgadzał się na żadne inwazyjne badanie, by „nie dotykać niczego nożem, zostawić tak jak jest”. Twierdził, że w moim wieku – miałem wtedy ponad 70 lat – guzy będą rozrastać się powoli, „później poda się lek, który na 10–15 lat wstrzyma ich rozwój, to powinno wystarczyć, bo umrzeć na coś trzeba”.

Ja w tym czasie już słyszałem od córki o Pana sukcesach w leczeniu nowotworów i zdecydowałem się na leczenie u Pana.

Po upływie jakiegoś czasu (nie pamiętam już, jak długo), przy okazji dolegliwości bólowych brzucha zostałem poddany badaniu ultrasonograficznemu jamy brzusznej. Badający mnie lekarz stwierdził, że guzków na prostacie nie ma, a w ich miejscu pozostały tylko jakby zwapnienia. To samo badanie wykonane dwa lata temu wykazało powiększenie gruczołu prostaty, zgodnie z wiekiem, ale bez zmian nowotworowych. Z oddawaniem moczu jest lepiej, tzn. jeżeli późnym wieczorem wypiję więcej płynów, to w nocy wstaję i oddawanie moczu idzie bardzo powoli, natomiast w ciągu dnia normalnie.

Chcę dodać, że w czasie trwania moich wizyt u Pana na tę samą chorobę zachorował mój młodszy ode mnie kolega. Zdecydował się on na leczenie w Instytucie Onkologii. Pobrano od niego wycinek, ustalono rodzaj nowotworu, poddano naświetlaniom… Guzek podobno uległ zniszczeniu, ale u chorego w moczu pojawiła się krew i oddaje on mocz w bardzo niewielkich ilościach po kilkanaście razy na dobę. 

Również w czasie trwania mojej choroby przypadkowo dowiedziałem się, że jeden z moich znajomych zachorował na raka prostaty. Zadzwoniłem do niego, opowiedziałem mu o Panu i o moim wyleczeniu. Podziękował mi, twierdząc, że jest w rękach najlepszego urologa w Polsce (tu padło nazwisko profesora, którego już nie pamiętam) – mój znajomy od lat już nie żyje.

Piszę to wszystko w podziękowaniu za to, przed czym mnie Pan uchronił, i za życie, które mi Pan podarował. Mam obecnie 95 lat i czuję się jak na swój wiek bardzo dobrze. Dziękuję, Panie Marku.

 

Świadectwo 5

Nasza córeczka zachorowała w 7 miesiącu życia. W jednej chwili ze zdrowego dziecka zmieniła się w roślinkę. Zdiagnozowano całkowite zwiotczenie mięśni, ale bez podania przyczyny. Już w pierwszym tygodniu pobytu w szpitalu nawiązaliśmy kontakt z p. Markiem, który pomagał naszej córeczce zabiegami na odległość. Efekty okazały się szokująco pozytywne. W tamtym czasie nie była praktycznie leczona farmakologicznie, gdyż lekarze nie znali przyczyny, więc wszystko wskazywało na to, że to właśnie zabiegi pomagały.

Po miesiącu postanowiliśmy opuścić szpital i kontynuowaliśmy leczenie metodami p. Marka. Sami wstąpiliśmy na ścieżkę szkoły Europejskiej Jogi i odnosiliśmy świetne rezultaty w przywracaniu zdrowia naszemu dziecku. Pan Marek wykonał wiele zabiegów leczniczych, a my mogliśmy mu w tym pomóc, bo zdobywaliśmy coraz to wyższe stopnie wtajemniczenia. Efekty przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. Dzisiaj minęło już od tego czasu 18 lat, a nasza córeczka ma jedynie znikome pozostałości po chorobie, których praktycznie nie widać. Jest bardzo zdolna, świetnie się uczy i jest w pełni fizycznie sprawna. A nam dało to możliwość leczenia każdego, kto tego potrzebował. Powiem tylko, że cała nasza rodzina zapomniała, po co są lekarze. Wszystkie choroby były wyleczane tylko przez nas i p. Marka. Dziękujemy z całego serca.

 

Świadectwo 6

Mój młodszy syn do 3-go roku życia był normalnym, uśmiechniętym dzieckiem, aż nagle stał się zamknięty w sobie, zaczął bać się wielu rzeczy, często krzyczał i płakał.

W wieku 7 lat zdiagnozowano ostatecznie zespół Aspergera. Lekarze oferowali tradycyjne metody – leczenie farmakologiczne, na co się nie zgodziłam, bo wiedziałam, jakie są skutki uboczne. Spotkałam się z dużym ostracyzmem ze strony środowiska, ale zagryzłam zęby i szukałam innych metod. Przez kolejne 6 lat były różne metody, takie jak prądy selektywne, później kilku bioenergoterapeutów, ale efekty były niewielkie.

W 2005 roku, gdy syn miał 13 lat, trafiliśmy do Marka i po kilku zabiegach coś drgnęło, otoczenie zauważyło zmiany w zachowaniu, to dawało nadzieję. 

Dzień przed Wigilią 2005 roku syn dostał wysokiej gorączki, powyżej 40 stopni, ciężko oddychał i był prawie nieprzytomny. Wieczorem przed Wigilią nawet nie myślałam o lekarzach i antybiotykach, tylko od razu pojechałam do Marka. Po krótkim zabiegu syn usnął, oddech się uspokoił, a rano po przebudzeniu nie było śladu po chorobie. To ostatecznie przekonało mnie, żeby iść tą drogą. Krótko po tym całą rodziną wstąpiliśmy na ścieżkę Nowej Europejskiej Jogi, aby pomagać młodszemu synowi i sobie samym. Zmiany były stopniowe i dziś po kilkunastu latach prawie nie ma śladu, syn zdał maturę i funkcjonuje w społeczeństwie. Choć są jeszcze pewne braki do nadrobienia, to i tak to jest niebo a ziemia w porównaniu do tego, co było. Dziś wiem, że gdybyśmy trafili do Marka wcześniej, to dałoby się uzdrowić syna szybciej i z jeszcze lepszymi efektami, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a i jeszcze wszystko przed nami. Syn doszedł do stopnia mistrza uzdrowiciela tak jak reszta rodziny i to nie koniec.

 

Świadectwo 7

Moja przygoda z Nową Europejką Jogą zaczęła się pod koniec 2005, gdy do Marka trafił mój młodszy brat z zespołem Aspergera. Gdy dowiedziałem się, że oprócz uzdrawiania Marek także uczy tych metod, że każdy może być przekaźnikiem wszechobecnej energii, od razu się zdecydowałem, gdyż od najmłodszych lat czułem, że świat jest inny niż ten przedstawiany głównie w mediach, że jesteśmy jedynymi istotami myślącymi we wszechświecie, że masz jedno życie i takie tam, ale też chodź do kościółka i bądź potulny jak baranek, bo ci ksiądz palcem pogrozi. Dla jasności – nie jestem przeciwnikiem kościoła jako wspólnoty, tylko jako instytucji w obecnej postaci jako korporacji, gdzie Boga nie ma, a jest tylko walka o władzę i pieniądze, a jeszcze udokumentowane przypadki pedofilii to już całkowita dyskwalifikacja.

Jeszcze w 2006 roku zrobiliśmy (oprócz mnie jeszcze mama i siostra) 3 stopnie i zmiany zachodzące w myśleniu trudno jest opisać słowami, ale dziś, gdy jestem już po V stopniu nawet nie chcę myśleć, jak by wyglądało moje życie bez NEJ. Podążanie standardową, oklepaną w środowisku drogą, typu pracuj, bądź potulny, nie wychylaj się, ksiądz czy lekarz wie lepiej itp. jest tak puste i smutne, że aż przykro.

Dla chcących dowodów namacalnych – wykorzystując metody znane na III stopniu wyleczyłem sobie uszkodzoną od grania w piłkę nożną pachwinę, gdzie lekarze, którym na RTG czy USG nie wychodziło nic, a ja wiem, że mnie bolało, bo nawet zwykłe wchodzenie po schodach to była męczarnia. A dzięki symbolom z III stopnia i zabiegom odżyłem w 3 miesiące. Pomyślisz, że 3 miesiące to długo, ale jeśli z uszkodzeniem funkcjonowałem kilka lat i to się nawarstwiało, no to przywrócenie stanu pierwotnego musi trochę potrwać. Są oczywiście przypadki natychmiastowych uzdrowień, ale to są sprawy indywidualne, jeden szybciej, drugi wolniej, nie da się tego ubrać w schemat. 

Idźmy dalej – IV i V stopień. Gdy dostaniesz w łapki kolorowe energie, to możliwości zastosowania pojawiają się jak grzyby po deszczu. W 2012, gdy byłem już po V stopniu, zaczęło dokuczać kolano; dużo biegania i zła dieta (dużo węglowodanów) – złe połączenie. No to kolorowe energie w ruch i po kilku tygodniach nie ma śladu. Oczywiście za tym poszły też zmiany w diecie :). Po kursie nurkowania z butlą zaczęły dokuczać zatoki. Zapychały się, a w okresie jesiennym, gdy dochodziły jakieś grypy, to już bywało ciężko, ale zielona i niebieska energia astralna plus reiki i problem zatok znika. Teraz, gdy poczuję, że łapie mnie jakieś przeziębienie – a im bardziej poznajesz swoje ciała, to szybciej rozpoznajesz takie zachorowania – to szybki zabieg z zielonej i niebieskiej astralnej plus reiki i symbol na wirusy i zapominasz o próbach przeziębienia. Nasza kotka, która dostała mocnego „kociego kataru”, dosłownie po 5 minutach zabiegu kolorowymi energiami astralnymi, gdy wszystkie objawy ustąpiły, już stała pod lodówką. Po zrobieniu stopni mistrzowskich zmiany zachodzą we mnie coraz szybciej i na wyższych poziomach, bardziej rozumiem, jak to działa, chociaż dużo tego jest, ale najlepsze jest to, że w miarę rozwoju i oczyszczania energetycznego bardziej rozumiem, jak działać, aby nie doprowadzić do wielu niepotrzebnych zdarzeń czy nie powtarzać błędów, a wtedy zrobi się miejsce na rzeczy nowe, bardziej rozwijające.

 

Świadectwo 8

Dzieciństwo miałem raczej udane. Kochający rodzice, w domu dużo książek i zawsze było co jeść. Nie pamiętam ile miałem lat, kiedy pierwszy raz spróbowałem alkoholu, ale byłem jeszcze mały i spiłem go z niedopitego kieliszka po domowym przyjęciu.

W przedszkolu nauczyłem się czytać szybciej niż moi rówieśnicy. W szkole podstawowej też szło mi całkiem dobrze, jednak już wtedy dawał o sobie znać mój trudny charakter. Zacząłem wagarować i opuściłem się w nauce, ale podstawówkę ukończyłem bez problemu.

W wakacje poprzedzające wstąpienie do szkoły średniej upiłem się do nieprzytomności wraz z kilka lat ode mnie starszym kolegą. Kiedy wróciłem do domu po północy, pijany i brudny od spania na ziemi, powiedziałem, że jacyś nieznajomi ludzie zaczepili mnie w parku i kazali pić wino. Matka w swojej naiwności uwierzyła mi na słowo.

Kiedy już byłem w liceum, na pierwszym biwaku tęgo się upiłem, mieszając alkohol z kupionymi wcześniej tabletkami na ból głowy dla uzyskania lepszego efektu. Nie miałem wtedy zbyt wiele pieniędzy.

W 1999 roku moje problemy emocjonalne zaowocowały próbą samobójczą. Połknąłem 59 tabletek Estazolamu, który lekarz psychiatra przepisała mi na bezsenność. Na OIOM-ie spędziłem kilka dni, po których zostałem przewieziony karetką do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziłem 4 tygodnie. Prawdziwe problemy pojawiły się jednak już po wyjściu ze szpitala. Miałem dużo leków, które chętnie zapijałem alkoholem, uzyskując w ten sposób na wpół narkotyczny, ogłupiający stan. Pojawiła się też marihuana, a z czasem i inne narkotyki. Zacząłem mieć co raz większe problemy z samym sobą, a w konsekwencji z innymi ludźmi. Jednocześnie zaczęło dziać się ze mną coś niepokojącego.

Czułem, jakbym powoli tracił nad sobą kontrolę, a zaczynało przejmować ją coś innego. Doszło do tego, że nie byłem już sobą. To, co się ze mną działo, było straszne dla mnie i dla moich bliskich, którzy patrzyli bezsilnie jak powoli tracą syna i brata. Czułem się tak, jakbym tracił duszę.

Przełom nastąpił w 2006 roku. Pewnego wieczoru poczułem, że walka o duszę została przegrana. Położyłem się spać, a kiedy przebudziłem się wcześnie rano poczułem grozę, której natężenie odbierało rozum. Czułem, że spadam w dół prosto w Otchłań i że nic nie może mnie w tym spadaniu zatrzymać. 

Dzień po dniu spadałem coraz niżej, bezustannie tracąc przy tym jakąś część siebie. Tego, kim byłem wcześniej. Z każdym tygodniem coraz bardziej zapominałem, kim jestem. Jakbym stawał się bezradną istotą, która straciła więź z rodziną i ze wszystkim dookoła.

Jedyne, co było realne, to niewypowiedziana groza spadania i świadomość, że straciłem duszę. Została tylko pusta powłoka, która jadła, piła, wydalała i coraz bardziej nieudolnie udawała kogoś, kim byłem wcześniej. Bo duszy już tam nie było, tylko strach i świadomość powolnego rozkładu. 

Moi bliscy próbowali mnie ratować. Byłem częstym rezydentem szpitali psychiatrycznych. Brałem leki przeciwpsychotyczne, które mnie otępiały, ale jednocześnie pozwalały jakoś przetrwać ze strachem, bez osobowości, w poczuciu bezradności.

Z czasem zapomniałem wszystko, co umiałem. Kiedy chciałem wykonać jakąś prostą pracę, musiałem uczyć się tej czynności od nowa, i tak było ze wszystkim. Z młodego mężczyzny z pasjami stałem się powoli przestraszonym, izolującym się od ludzi „zombie” na psychotropach.

Mijały lata, a ja imałem się różnych prac dorywczych. Przeważnie jako pomocnik na budowie, bo z myśleniem było u mnie kiepsko. Jestem silny fizycznie, więc radziłem sobie z prostymi czynnościami. Lecz nawet ta praca nastręczała mi trudności, bo mój umysł nie przetwarzał zbyt dobrze informacji z zewnątrz. Praca, którą robiłem i przyswajanie nauki, były jak próba napisania czegoś na tafli wody. Po jakimś czasie znikało, a ja znów musiałem uczyć się tego od nowa.

Nic więc dziwnego, że z czasem dorobiłem się łatki „przygłupa”, lecz z czasem przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie traktują mnie z politowaniem. W tej kwestii byłem bezsilny. Moje relacje z otoczeniem także się zmieniły, reagowałem w coraz bardziej prymitywny sposób, nierzadko gniewem i agresją. Upodlenie postępowało powoli, lecz konsekwentnie.

W międzyczasie zacząłem pić coraz częściej i coraz więcej. Normą stało się wypicie kilku piw dziennie, za to w weekendy luzowałem cugle i piłem na umór lub na ile starczało mi pieniędzy.

W czasie pracy myślałem o „fajrancie”, żeby tylko przebrać się, kupić piwo i móc się znieczulić. I tak nie wiadomo kiedy nadużywanie alkoholu przerodziło się w codzienny przymus picia. Wpadłem w alkoholizm, do którego sam przed sobą przyznałem się dopiero na którymś spotkaniu z grupą wsparcia, ale to już inna historia.

W 2011 roku wyjechałem z kolegą do Warszawy, żeby tam spróbować swoich sił jako pracownik ochrony.

Splot niespodziewanych okoliczności sprawił, że poznałem Marka Marciniaka, twórcę Nowej Europejskiej Jogi, który z czasem stał się moim Mistrzem i mentorem.

Nasza znajomość zaczęła się od zabiegu uzdrawiającego, na który zaprowadziła mnie znajoma osoba. Jako że pociąga mnie ezoteryka i sprawy duchowe, zabieg przyjąłem z zainteresowaniem. Byłem zdziwiony trafną diagnozą i własnym samopoczuciem po zabiegu, czułem się wyraźnie lepiej nie tylko fizycznie, ale też psychicznie i duchowo.

Upłynęło kilka miesięcy i sam zapragnąłem zostać uczniem w jego szkole. Moja motywacja była wówczas czysto pragmatyczna, chciałem po prostu poczuć się lepiej. 

I tak z czasem nie tylko czułem się coraz lepiej, ale też sam zacząłem zmieniać.

Wraz z praktykowaniem ćwiczeń Nowej Europejskiej Jogi postępował mój rozwój duchowy. Zacząłem dostrzegać swoje wady, których wcześniej nie widziałem w ogólnym zaślepieniu, pozytywnie zmieniły się też moje relacje z ludźmi.

W tym miejscu muszę napisać skąd wzięły się moje problemy. Oczywiście trudny charakter i hulaszczy tryb życia przyczyniły się do nich, jednak głównym powodem była rzucona na mnie klątwa i opętanie przez złego ducha. Od strony technicznej wyglądało to tak, że moja Duchowa Istota była owinięta kokonem ze złych energii, który sięgał mi aż po pachy i konsekwentnie posuwał się w górę. Gdyby doszedł do czubka głowy, odciąłby mnie od Boskiej Energii, a ja fizycznie bym umarł i poszedł do Piekła. 

Marek Marciniak egzorcyzmował mnie, a ja czułem że wracam do życia. Egzorcyzm ten dosłownie wyrwał mnie ze szponów złych mocy i przestałem już czuć przedsmak Piekła na Ziemi.

Gdy zobaczyłem Światło w tunelu, postanowiłem jeszcze intensywniej ćwiczyć i rozwijać się duchowo. Ćwiczenia te oczyściły mnie i wzmocniły moją wolę na tyle, że za namową Mistrza Marka Marciniaka definitywnie rozstałem się z nałogiem tytoniowym. To było 5 lat temu. Dzisiaj kiedy piszę to Świadectwo, mam za sobą ponad 20 miesięcy całkowitej abstynencji. To, co kiedyś było dla mnie niewykonalne, mimo wielu rozpaczliwych prób zaprzestania picia, nagle stało się realne. Jestem wdzięczny Bogu za każdy dzień przeżyty w trzeźwości.

Zdolności uzdrowicielskie, które rozwinąłem i ciągle udoskonalam w szkole Marka Marciniaka, pozwalają mi nie tylko skutecznie pomagać sobie, ale też innym osobom potrzebującym.

Dziś mogę powiedzieć, że dostałem nowe życie. Mam świadomość sensu życia i poczucie celu, których nie miałem wcześniej dlatego też błądziłem i szukałem ich w używkach i innych pustych przyjemnościach.

Pojednałem się z Panem Bogiem i świadomie wprowadzam w życie nauki Chrystusa. Nowa Europejska Joga to właśnie te nauki ułożone w program dostosowany do poziomu rozwoju i potrzeb współczesnego Europejczyka.

Dziś jako człowiek ocalony ze szczerego serca polecam metody, które mnie uratowały. Apeluję też do wszystkich znajdujących się w podobnym stanie o to, by nie tracili nadziei i wybrali środki, które sprawiły, że przeżyłem i pozwoliły mi zbudować nowe, lepsze życie.

 

Świadectwo 9

Nasz syn był długo oczekiwanym dzieckiem, kiedy więc dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży, nasza radość była ogromna. O ciążę staraliśmy się od jakiegoś czasu, byłam więc do niej przygotowana – brałam suplementy, dbałam o siebie, zdrowo się odżywiałam. Na kontrolne badanie przesiewowe w 12 tygodniu ciąży szliśmy radośni, że zobaczymy na USG naszego malucha. Niestety, w trakcie badania lekarka poinformowała nas, że dziecko ma bardzo dużą dysproporcję między komorami serca – lewa jest znacznie mniejsza i ma gorsze parametry. Diagnoza, potwierdzona przez dwóch lekarzy, brzmiała HLHS (niedorozwój lewej komory serca). Byliśmy zszokowani. Na moje pytanie, czy ta komora może się jeszcze rozwinąć, bo to przecież dopiero 12 tydzień, lekarka odpowiedziała, że nie ma szans, aby było lepiej, że serce jest jednym z pierwszych organów, które się wykształcają u płodu i jeśli coś się może zmienić, to tylko na gorsze. Zaleciła także badania genetyczne w celu ustalenia, czy wada serca nie jest skorelowana z innymi wadami rozwojowymi. Poinformowała nas również, że jest to bardzo poważne schorzenie, które wymaga wielu operacji u dziecka i że powinno nam przysługiwać prawo do zakończenia tej ciąży. Byliśmy przerażeni…

Kolejne dni minęły nam na szukaniu w intrenecie informacji o HLHS, leczeniu i rokowaniach. Niestety dowiedzieliśmy się, że w przypadku tej wady serca dziecko czeka kilka do kilkunastu operacji, a i tak wiele dzieci czeka na przeszczep serca. Trafiliśmy w intrenecie na wiele blogów opisujących codzienne zmagania rodziców dzieci z HLHS, niemała część z nich zakończone wpisem o śmierci dziecka… Pilnie szukaliśmy również możliwości konsultacji z kardiologiem prenatalnym, aby zweryfikować słuszność diagnozy. Wszystkie drogi i polecenia prowadziły do profesor Joanny Dangel jako wybitnego diagnosty w dziedzinie kardiologii prenatalnej. Dzięki uprzejmości personelu oddało się nam dostać na wizytę u pani profesor w ciągu tygodnia. To było najdłuższych 7 dni w moim życiu. Niestety pani profesor, po długim i wnikliwym badaniu, potwierdziła diagnozę oraz rokowania. Jedyną pozytywną informacją w całym tym dramacie było to, że dopóki nasze dziecko jest w moim brzuchu, jest bezpieczne. Cała procedura leczenia musi jednak rozpocząć się zaraz po narodzinach. Nie pozostało mi więc nic innego jak czekać do rozwiązania, dbając o to, aby dziecko rozwijało się w jak najlepszych warunkach. Wiedziałam, że priorytetem dla mnie na kolejne miesiące jest jeszcze większe dbanie o siebie i zapewnienie dziecku jak najbezpieczniejszego porodu. Trudno mi było jednak pogodzić się z tym, że nic więcej nie mogę zrobić. I tak trafiłam do pana Marka Marciniaka.

O Marku usłyszałam od znajomych, którym pomógł w przypadku poważnych problemów z sercem u niemłodego już pana, pozwalając mu uniknąć planowanej operacji i przez wiele lat cieszyć się dobrą kondycją. Wtedy jeszcze nie byłam w pełni przekonana, czy zabiegi Marka pomogą, wiedziałam jednak, że muszę podjąć tę próbę. Nic innego nie mogłam przecież zrobić, a bezczynność była straszna. Zaczęłam regularnie korzystać z zabiegów u Marka, jednocześnie byliśmy oczywiście pod stałą kontrolą u prof. Joanny Dangel, monitorując rozwój serca syna. Przez pierwsze tygodnie diagnoza była potwierdzana kilkukrotnie, każde kolejne badanie odbierało nam nadzieję, że cokolwiek może się zmienić. Jednak w 6 miesiącu ciąży pani profesor, bardzo ostrożnie ważąc słowa i nie chcąc robić nam nadziei, powiedziała, że ta lewa komora nieco urosła, zmniejszając dysproporcję w stosunku do prawej. Cały czas informowała nas rzetelnie, że wszystko tak naprawdę okaże się po porodzie i że to nie jest spotykane, aby HLHS cofało się w czasie ciąży, abyśmy nie robili sobie zbyt dużej nadziei. W kolejnych tygodniach rokowania były coraz lepsze, choć opinie lekarzy bardzo zachowawcze. Nikt nie chciał jednoznacznie powiedzieć, że budowa serca się normalizuje, bo takie rzeczy przy tej wadzie po prostu się nie zdarzają. Jednak pod koniec ciąży diagnoza zaczęła się zmieniać w kierunku koarktacji (zwężenia) aorty, choć nadal byliśmy informowani, że przy HLHS to jest niezwykłe i że trzeba czekać do porodu.

Nasz syn, decyzją lekarzy, urodził się poprzez cesarskie cięcie w 38 tygodniu ciąży. Był silny i w dobrej kondycji, natychmiast jednak został przewieziony do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie w celu przeprowadzenia kompleksowych badań i włączenia odpowiedniego leczenia farmakologicznego, w oczekiwaniu na operację. Przeprowadzone badania ostatecznie potwierdziły, że syn ma jedynie zwężoną aortę, a po HLHS nie ma śladu. Komory serca mają prawidłowe proporcje, serce pracuje dobrze. Konieczna była co prawda operacja korekty aorty poprzez wycięcie zwężonego fragmentu, w porównaniu jednak do wielu bardzo skomplikowanych operacji związanych z korekcją HLHS był to raczej zabieg niż skomplikowana operacja na otwartym sercu. Syn przeszedł tę korektę w ósmej dobie życia, przez jakiś czas otrzymywał jeszcze leki obniżające ciśnienie, stale byliśmy również po opieką prof. Dangel. 

Dzisiaj syn ma 11 lat. Uprawia sporty (biega, jeździ konno, trenuje sporty walki), jest silnym, energicznym, bystrym nastolatkiem. Historia, która się nam przydarzyła zmieniła całą naszą rodzinę – jesteśmy świadomi cudu, jakiego doświadczyliśmy i ogromu bólu i nerwów, które zostały nam oszczędzone. Pan Marek Marciniak dokonał rzeczy, która teoretycznie nie powinna się zdarzyć. Jesteśmy za to bezgranicznie wdzięczni.